
Pewnego dnia spacerowaliśmy już od dobrych dwóch godzin, a Joka
znikał co jakiś czas za drzewami zjawiając się nie wiadomo skąd, by znowu gdzieś
przepaść. Dzień był upalny, słońce stało w zenicie, a jego promienie przebijały
się przez korony drzew. Szedłem miarowym krokiem, teren w tym miejscu wznosił
się ku górze. Byłem już prawie na samym szczycie, kiedy nie wiadomo skąd,
wprost przede mną stanął śmieszny, mający może 50 centymetrów karzeł. Miał na
głowie kapelusz, na sobie czerwony frak, zielone spodnie i kamizelkę. Jego
przekrwione oczy patrzyły na mnie złowrogo, w dłoni trzymał niewielki patyk,
który skierował w moją stronę. Wymachiwał nim i zataczał kręgi, aż na jego
czubku pojawiło się jasne światełko.
Patrzyłem na czubek patyka, jak się jarzy i byłem pewny, że nie
wróży to nic dobrego. Pomimo to stałem w bezruchu i obserwowałem. Karzeł zaśmiał się szaleńczo, a z patyka posypały się iskry. Nie wiedziałem co zrobić,
czułem że ciało zaczyna mi ciążyć, a powieki opadają, byłem pod jakimś dziwnym
działaniem czarów niziołka. Nie wiem jakby się to skończyło, gdyby nie mój
pies, który zjawił się tuż za plecami karła i zwinnie doskakując złapał go
mocno zębami za kark. Ten zaskoczony upuścił patyk na ziemię, iskry przestały
się sypać, a światełko zgasło. Pies trzymał mocno nie zwalniając uścisku ani na
chwilę, pod jego wpływem karzeł skurczył się i struchlał.
Moje ciało odzyskało dawną lekkość, a senność minęła. Karzeł poprosił
o litość. Darowaliśmy mu życie, jednak nim pies zwolnił uścisk i ten uciekł,
połamałem mu patyk. Wróciliśmy jak zawsze po spacerze zadowoleni do domu.
Nikomu o tym nie opowiedziałem, aż do tej chwili…
Łukasz